Angry Birds Bike Revenge to gra, która łączy w sobie wszystko, co kochamy w uniwersum Angry Birds - bajkowe postacie, odrobinę szaleństwa, a teraz także... rowery! Tak, dobrze przeczytałeś, czeka na nas motocyklowa przygoda pełna wyzwań i niecodziennych zwrotów akcji. W tej grze nie tylko musimy przechytrzyć zielone świnie, ale także opanować sztukę jazdy na dwóch kołach. Gotowy na odrobinę szaleństwa? Bo ja zdecydowanie byłem!
Na samym początku, kiedy pierwszy raz uruchomiłem tę grę, miałem mieszane uczucia. Myślałem, że to będzie zwykła gra zręcznościowa, ale okazało się, że jest to pełnoprawny wyścig na rowerach, w którym musimy stawić czoła nie tylko przeciwnikom, ale też skomplikowanym trasom. Dźwięki były tak realistyczne, że prawie czułem wiatr we włosach, gdy zjeżdżałem z wysokich wzniesień.
Na każdym etapie napotykamy różne przeszkody - urocze, ale i niebezpieczne, jak stwory z serii Angry Birds. Przyznam szczerze, że trochę się zdziwiłem przy pierwszej próbie pokonania skomplikowanego toru. Zaczynałem od kilku upadków, ale każdy z nich był śmieszniejszy od poprzedniego. Naprawdę, nie miałem pojęcia, że można tak spektakularnie zaliczyć glebę na rowerze!
Generalnie, rozgrywka jest bardzo dynamiczna i pełna emocji. Możemy grać zarówno solo, jak i rywalizować z przyjaciółmi w trybie wieloosobowym, co dodaje dodatkowego dreszczyku emocji. Kto nie chciałby zobaczyć swojego kumpla w akcji, gdy kolejne świnie znikają w chmurze kurzu? Odkrywanie nowych leveli sprawia, że czujesz się jak w przygodowym filmie akcji z lat 90. – były tam wszystkie elementy: napięcie, zabawa, a nawet odrobina nostalgii.
Prawda jest taka, że Angry Birds Bike Revenge potrafi wciągnąć jak najlepsze tytuły z gatunku gier wyścigowych. Z początku myślałem, że to gra dla dzieci, ale teraz uważam, że jest świetnym sposobem na odstresowanie się po ciężkim dniu. Zdecydowanie polecam, zwłaszcza jeśli szukasz czegoś, co rozbawi i jednocześnie wyzwań! Aha, i pamiętaj – zawsze lepiej jeździć z głową. No, chyba że chcesz zaliczyć kilka epickich gleb, ale to już inna historia…